Dojazd do Rumunii i Maramuresz
Rozpoczynamy naszą wyprawę późnym popołudniem, droga prowadzi przez Słowację i Węgry tak by późnym wieczorem dotrzeć do rumuńskiego Satu Mare. Jedziemy bocznymi praktycznie pustymi drogami. Na granicy spędzamy kilkanaście minut, krótka rozmowa i jedziemy dalej. Zatrzymujemy się w pensjonacie Casa Transilvania pensjonat sprawia bardzo przyjemnie wrażenia. Przed nami przygoda w Rumunii!
Wesoły Cmentarz
Słoneczny ranek wprost zachęcał do rozpoczęcia wyprawy, szybko wyjeżdżamy z miasta i udajemy się do miejscowości Sapata. Wioska ta słynie przede wszystkim z niesamowitego miejsca jakim jest Wesoły Cmentarz. Nazwa ta może wydawać się nieco kontrowersyjna w odniesieniu do cmentarza, jednakże jak okaże się na miejscu całkiem do niego adekwatna. Powoli docieramy na miejsce, przy wejściu na teren nekropolii stoi kilka osób, za nami pojawia się autobus z turystami, wokół mnóstwo straganów pełnych ludowych wyrobów. Możemy nabyć tutaj ręcznie haftowane koszule, wyroby z drewna, ręcznie tkane makatki czy też przepiękne obrusy.
Parkujemy przy cmentarzu, zaskakująco znalezienie wolnego miejsca nie stanowi problemu. W zasadzie oprócz nas miejsce to zwiedza tylko jedna grupa turystów z Macedonii. Bilety wejściowe, kosztują kilka złotych. To kolejne zaskoczenie Rumunią. Ceny w tym kraju są bardzo przystępne a wszelkie atrakcje turystyczne są odwiedzane w zasadzie przez miejscowych, czasem można spotkać kilka osób, które przyjechały zobaczyć dane miejsce z nieco odleglejszych zakątków. Duże grupy turystyczne pojawiają się rzadko i w zasadzie ograniczają się do najbardziej znanych miejsc.
Wchodzimy na cmentarz. Malowane drewniane nagrobki robią niesamowite wrażenie. Przedstawiają zmarłe osoby w sposób w jaki zapamiętała je znajomi rodzina, widzimy sceny z życia zmarłego, zajęcia jakie wykonywał w ciągu życia, czy też to z czego słynął wśród mieszkańców. Jest zatem rolnik jadący ciągnikiem, piekarz, ktoś, kto majsterkuje przy samochodzie czy też krząta się po domu. Wszystko to namalowane jaskrawą farbą na białym tle. Bogato zdobione i kolorowe.
Tradycja ta nie jest aż tak stara wywodzi się z początków XX wieku, kiedy to lokalny artysta wpadł na pomysł wytwarzanie tego typu nagrobków. Po jego śmierci dzieło kontynuowane jest nadal przez jego ucznia, którego warsztat znajduje się również w miejscowości Sapata. Ponad grobami, w tle, wznosi się kościół o wielkiej strzelistej wieży ozdobiony nie mniej kolorowo niż cmentarz. Miejsce jest na prawdę niesamowite.
Zwiedzamy okoliczne kramy, a z nieba leje się żar. Przed nami kolejne skarby Maramureszu, bo taką właśnie nazwę nosi ten region Rumunii.
Skansen Wsi Maramorskiej
Zbliżamy się do miejscowości Sychod Maramorski miasteczko to bogate jest w historię, również tę z XX w, tutaj właśnie znajdowało się jedno z najcięższych komunistycznych więzień, położone ok 2km od granicy z byłym ZSRR stanowiło miejsce zesłania dla więźniów politycznych i elity intelektualnej Rumunii. My jednak odwiedzimy nieco inne miejsce.Wspaniały park etnograficzny.
Tutaj na całkiem sporym obszarze zlokalizowano wspaniały Skansen Wsi Maramorskiej. Odnajdziemy tu oryginalne zabudowania wiejskie przeniesione tutaj z całego regionu Maramureszu. Wspaniale zdobione bramu, zabudowy mieszkalne i gospodarcze a wszystko to wzniesione na wzór ogromnej wsi.
Ale Maramuresz to nie tylko Wesoły Cmentarz czy park etnograficzny. Rejon ten słynie przed wszystkim z przepięknych drewnianych cerkwi, które pochodzą w większości z XVII wieku, (choć jedna z najstarszych Biserica din Deal pochodzi z 1364 roku) oraz z bogato rzeźbionych bram.
Bramy możemy oglądać praktycznie wszędzie, każda wioska, każde gospodarstwo ma swoją własną rzeźbioną ogromną bramę. Wygląda to niesamowicie. Ustawione w szpalerze, wzdłuż wiejskiej drogi dziesiątki wielkich rzeźbionych drewnianych bram. Nie ważne jaka posesja znajduje się za nią, brama sprawia wrażenie najważniejszego elementu zabudowy. Chociaż domy również robią wrażenie. To prawdziwe rezydencje, dwu trzy piętrowe budynki bardziej przypominają małe hotele niż domki jednorodzinne.
Ale zdarzają się również zabudowania biedniejsze, małe drewniane chatki, kolorowe domeczki. Wszystko to składa się na koloryt tego ciekawego regionu. Dodajmy do tego górzysty bądź pagórkowaty teren, wielkie kopy siana schnące na okolicznych wzniesieniach, zielone lasy i ludowe stroje, które tutaj są czym bardziej naturalnym niż jeansy. Od dzieci po staruszki, możemy spotkać ludzi ubranych w tradycyjne regionalne stroje. To na prawdę robi wrażenie.
Cerkwi św. Paraskewi
Wracając jednak do cerkwi, jedną z ciekawszych jest na pewno Biserica din Vale, gdzie możemy podziwiać jedyny w regionie drewniany zamek do głównych drzwi cerkwi. Możemy również odwiedzić cerkiew Biserica din Deal, gdzie odnaleziono najstarszą księgę napisaną w języku rumuńskim, bądź okładkową cerkiew z miejscowości Rozavlea (cerkiew Archaniołów Michała i Gabriela – Biserica de lemn Sfintii Arhangeli Mihail si Gavriil). My jednak udajemy się do cerkwi św. Paraskewi z 1604r położonej w Izei (ok 10 km od Rozavlei).
Budynek znajduje się na uboczu, prowadzi do niego polna droga, która przez chwilę wspina się wysoko na pobliskie wzgórze. Samochód zostawiamy tuż przy kamiennym murze i udajemy się na teren cerkwi. Jesteśmy w zasadzie jedynymi gośćmi, nie licząc opiekuna cerkwi siedzącego przy drewnianym stole i rozwiązującego krzyżówkę.
Do środka prowadzą małe drewniane drzwi, schylamy głowy i przenosimy się do innej epoki. W środku panuje półmrok, charakterystyczny zapach starego drewna. Na ścianach dostrzegamy malowidła. Większość nawiązuje tematyką do Nowego i Starego Testamentu, znajdziemy jednak również elementy z czasów podbojów imperium Osmańskiego. Polichromie pochodzą z lat 1778-1783 i pokrywają każdą wolną przestrzeń cerkwi. Przysiadamy na chwilę o rozglądamy się w okół. Przez wąskie okna sączy się światło sprawiając nierealne wrażenie.
Niestety na nas już czas. Wychodzimy z cerkwi. Tuż koło samochodu, siedzi na zbitej z kawałka deski i dwóch klocków ławce, kobieta. Uśmiecha się do nas i mówi łamaną polszczyzną Cześć, skąd jesteście? W sumie to chyba już wie, że z Polski. Chce nam koniecznie coś pokazać, chodźcie, chodźcie tylko rzucicie okiem. Ale o co chodzi dopytuje. Mam śliwowicę i świetną słoninę. Hmmmm słonina w sumie nie będzie nam do niczego potrzebna ale dobra śliwowica, dlaczego nie. Pani mieszka niedaleko kościoła. W drzwiach wita nas piątka dzieci, która jest nam skrupulatnie przedstawiana.
Chałupka jest bardzo skromna, ściany obielone, w kącie stoi wielkie łóżko przykryte kilkoma rzędami pierzyn, a wszystko to okryte kolorową narzutą. Pod oknem stoi stół, dwa krzesła na przeciwko szafa. Kobieta przynosi słoninę oraz butelkę śliwowicy, oferuje również domowej roboty zupę i mamałygę. Szybko okazuje się, że danie to jest droższe, niż nie jedno w restauracji. Przy kwocie 25 euro za mamałygę decydujemy się tylko na śliwowicę, dziękujemy grzecznie i oddalamy się w kierunku samochodu. Pani wygląda na nieco zmartwioną lecz w końcu uśmiecha się do nas i macha na pożegnanie.
Barsana
Zmierzamy w kierunku Bukowiny, ale po drodze jeszcze jeden przystanek – Barsana, gdzie odwiedzamy prawosławny kompleks klasztorny. Zatrzymujemy się na sporym parkingu, tuż obok stoi, zajazd, wybudowany w tradycyjnym stylu budynek, kryty strzechą wygląda świetnie.
Parking jest darmowy, co po wizycie we Włoszech wywołuje nie lada zdziwienie. Droga do klasztoru prowadzi po schodach, po dotarciu na wzgórze naszym oczom okazuje się klasztorna brama wraz z niesamowitą szpiczastą wieżą, a za nią bajkowe wnętrze klasztoru.
Wewnątrz kompleksu odnajdziemy cerkiew św. Mikołaja wpisaną na listę UNESCO. Została ona wybudowana w 1711 roku. W latach 90 cerkiew poddana została procesowi konserwacji. Obiekt ten został rozebrany i ponownie złożony pod nadzorem rumuńskich konserwatorów oraz specjalnie wydelegowanej jednostki konserwatorów z Norwegii – specjalizującej się w skandynawskich kościołach drewnianych.
Charakterystycznym elementem budowli jest otwarty rzeźbiony ganek. Wewnątrz odnajdziemy przepięknie zdobiony ikonostas z 1806 r. Ściany zdobione są częściowo zachowanymi polichromiami wykonanymi na drewnie i płótnie. Pozostałe budowle są stosunkowo nowe. Powstały w latach 90 ubiegłego wieku lecz wiernie nawiązują do panującego w regionie stylu.
Droga do Bukowiny
Jest późne popołudnie, kierujemy się w stroną Mołdawicy w Bukowinie. Wybieramy na pozór krótszą drogę, która wiedzie przez przełęcz Prislop wijąc się wzdłuż granicy z Ukrainą. Krajobrazy stają się coraz bardziej ciekawe. Wzgórza, lasy krajobraz iście idylliczny nagle znika asfalt po kolejnych kilku kilometrach znika jeden z pasków.
Idylliczne krajobrazy pryskają jak mydlana bańka. Z prawej strony stok wzniesienia opada ostro w dół z lewej co kilkadziesiąt metrów pojawia się głęboki na kilka metrów wykop przez który prowadzone są potężne rury służące odwodnienia drogi. Po kilku kilometrach już wiemy dlaczego, droga została praktycznie zmyta podczas zimowej odwilży, kawałki asfaltu zjechały w dół przełęczy a to co pozostało trudno nazwać drogą. Front robót naprawczych rozciąga się na długości kilkudziesięciu kilometrów.
Droga wije się raz jednym raz drugim paskiem. W jakiś cudowny sposób miejscowi kierowcy zjeżdżają na znajdujący się obok przeciwległy, wyłączony z jazdy pas ruchu. Może nie było by w tym nic nadzwyczajnego ale pas ten położony jest ok 50 cm niżej od naszego. To jest po prostu nie do opisania. Mijają godziny a my mamy nadzieję, żę wyjedziemy z tej drogi przez mękę przed nocą. Tuż przed zachodem słońca zjeżdżamy z gór. Droga odzyskuje drugi pas ruchu i powoli zaczyna przypominać drogę. Zapada powoli zmrok.
Zza zakrętu wyłania się coś co z grubsza przypomina spory kiosk ruchu, w pełni oświetlony po środku niczego sprawia lekko niepokojące wrażenie. Powoli zbliżamy się do budowli. Neonowe światła drżą rzucając mrugające cienie na łuk drogi. Co to jest? Podjeżdżamy jeszcze bliżej i okazuje się, że frontowa ściana budynku jest całkowicie zaszklona a za nią stoi potężny krzyż z Jezusem naturalnych rozmiarów. Przybrany w kwiaty sprzed kilku tygodni, lekko przybrudzony, migocący w świetle lampy neonowej nad którą krążą chmury małych muszek. Przyznam szczerze, że poczułem dreszcz na plecach. To była jedna z dziwniejszych kapliczek jakie kiedykolwiek oglądaliśmy. Dodaję gazu i odjeżdżamy.
Po kilku kilometrach docieramy do głównej drogi. Droga jest świetna, dodatkowe pasy służące do wyprzedzania wolniejszych pojazdów przy jeździe pod górę, świetny asfalt, w ciągu 45 minut dojeżdżamy do Mołdawicy. Na miejscu okazuje się, że nasz pensjonat jest jednym z najbardziej uroczych miejsc jakie kiedykolwiek odwiedziliśmy.
Dom zbudowano z potężnych bali, w całości w tradycyjnym stylu. Na spotkanie wychodzi nam właścicielka oraz jej dwie córki. Właścicielka słabo mówi po angielsku za to jej córki szczebiotają jedna przed drugą. Wchodzimy do domu. Na wielkiej kanapie przed telewizorem siedzą rodzice pani właścicielki i pozdrawiają nas skinieniem głowy oraz szerokim uśmiechem na twarzy. Pensjonat nosi nazwę Cabana Piatra Runcului i jeżeli kiedykolwiek będziecie w tym rejonie gorąco go polecam!
Poranek wita nas pysznym śniadaniem, produkty prosto od gospodarza i wyroby domowej roboty. Jest nieźle. Bukowina to przede wszystkim wzgórza i łąki. A wśród nich rozsiane malutkie wioski i miasteczka. Jenak tym co przyciąga turystów z całego świata są niesamowite monastery. My odwiedzamy cztery z nich ten w Mołdawicy (Moldovita), pobliskiej Suczewicy (Sucevita), Voronet oraz Humoruloi. Niby podobne ale jednak różne. Punktem wspólnym jednak są bogate zdobienia i polichromie nie tylko na ścianach wewnętrznych cerkwi ale również te malowane na zewnątrz. Malowidła robią piorunujące wrażenie.
Wszystkie cztery klasztory wpisane są na listę Światowego Dziedzictwa Kulturowego UNESCO, oprócz nich na listę wpisany jest również monastyr w Arbore do, którego niestety nie zdążyliśmy już dotrzeć. Bukowina to region, który jest prawdziwą mozaiką kulturową i narodowościową i kolebką państwowości mołdawskiej. Możemy tutaj odnaleźć nawet ‘polskie wsie’ zamieszkałe od ponad 200 lat przez naszych rodaków, choć pierwsi osadnicy z Polski trafili w ten rejon już za panowania Kazimierza Wielkiego.
Jeżeli chodzi o ‘polskie wsie’ to jednymi z najbardziej znanych są Plesza i Kaczyka. Warto spędzić chwilę w tej ostatniej. Odnajdziemy tutaj kopalnię soli do pracy w której, zostali na mocy nakazu Józefa II, austriackiego cesarza, sprowadzeni Polacy. Wśród nich byli nie tylko górnicy ale również inżynierowie, nauczyciele oraz ich rodziny.
Obecnie kopalnia stanowi atrakcję turystyczną. Tę 800 metrową trasę zwiedzamy z przewodnikiem. W sezonie zwłaszcza w weekendy możemy mieć drobny problem ze znalezieniem miejsc parkingowych. Niedaleko znajduje się basem do którego zjeżdżają okoliczni mieszkańcy, często odbywają się tutaj również liczne festyny.
Sigishoara
W drodze do Sigishoary planowaliśmy jeszcze przejazd malowniczym wąwozem Bicaz niestety tym razem plany musimy przełożyć na kolejny wyjazd. Jest późne popołudnie a przed nami sporo drogi. Do Sigishoary docieramy po zmroku. Droga do miasta jest bardzo malownicza a dojazd nie sprawia żadnych problemów. Szybko zrzucamy nasze rzeczy w pokoju i udajemy się na wieczorne zwiedzane starego miasta.
Miasto jest przepiękne. Brukowane wypolerowane tysiącem stóp ulice odbijają wieczorne światła niczym lustro. Wieczór jest gorący, a stare miasto pełne restauracji i kawiarni. Zewsząd dobiega gwar i muzyka. Przed nami wznosi się potężna wieża zegarowa, na której, zgodnie z legendą, zegara wybija nieprzerwanie godziny od 1648 roku.
Przechodząc wąskimi uliczkami zastanawiamy się jak taka perełka pozostaje praktycznie niezauważona w turystycznym świecie. Ale może to i dobrze! Resztę miasta zwiedzamy rano. Ciekawostką może być dom rodzinny nie kogo innego jak Vlada Palownika czyli Drakuli.
To prawdopodobnie najstarszy dom w mieście pochodzący z początków XIV wieku. Obecnie znajdziemy w nim restaurację. Inną ciekawostką może być kościół na wzgórzu, w którym znajduje się rzeźbiony ołtarz wykonany przez syna Wita Stwosza – Jana. Wybierając się na wzgórze kościelne korzystamy z niesamowitych schodów szkolnych. Te 300 stopniowe schody zostały w całości przekryte drewnianą konstrukcją. Wrażenie jest piorunujące.
Shigishoara to miasto w które na prawdę warto odwiedzić. A spędzenie tutaj, podczas pobytu w Rumunii, co najmniej jednego dnia to jak dla mnie wprost obowiązek! Na nas jednak czeka kolejna przygoda.
Viscri
Przejazd Trasą Transfogarską. Droga ta prowadzi przez szczyty Karpat i razem z Transalpiną stanowią jedne z najbardziej widokowych tras Rumunii. Trasa ta wybudowana została w latach 1970–1974 przez Nicolae Ceaușescu jako droga wojskowa, obecnie jednak stanowi ona nie lada atrakcję turystyczną.
Wcześniej jednak czeka na nas urokliwe Saskie miasteczko Viscri. Zaraz po śniadaniu wyruszamy w dalszą drogę. Miasteczko położone jest niedaleko Shigisoary, niestety dojazd do niego zajmuje nam nieco czasu. Droga wiedzie przez malownicze tereny rumuńskiej prowincji.
Mijamy kolejne wioski w których czas zatrzymał się kilkadziesiąt lat temu. Nie znaczy to, że są to miejsca zaniedbane, wprost przeciwnie. Bielone ściany gospodarstw, nieraz bogato zdobione ludowymi malowidłami, rabaty z kwiatami biegające w koło dzieci, staruszki szydełkujące w cieniu na przydomowych ławeczkach. Wszystko to sprawia, że taka droga to prawdziwa przyjemność! Docieramy do Viscri. Wioska ta została założona przez mieszkających od kilkuset lat na tych terenach Sasów a budowana w taki sposób, by łączące się ze sobą zabudowania gospodarcze spełniały rolę obronnych murów. Ostatnim bastionem był znajdujący się po środku kościół warowny.
Niesamowita budowla o jasno białym kolorze wspaniale odcina się na tel otaczającej ją zieleni i błękitnego nieba. Temperatura osiąga 33 stopie a to dopiero przedpołudnie. Ciekawostką może być nazwa miejscowośći Viscri, pochodząca od niemieckiej (saskiej) nazwy Weisse Kirche (Biały Kościół), która to przez wieki została skrócona właśnie do znanej nam nazwy Viscri.
Sam kościół pochodzi z XV wieku, mury obronne dobudowane zostały w wieku XVII. Monastyr pełen jest przeróżnych zakamarków, sal, wież, odnajdziemy w nim również małe muzeum oraz oczywiście kościół. Wewnątrz poczujemy prostotę i autentyczność. Nie ma tutaj wyznaczonych tras, super zabezpieczeń, ulotek, przewodników. Jest za to potężna dawka autentyczności i historii. To miejsce na pewno na długo zapada w pamięć. Zbliża się południe a my chcemy dostać się do głównej trasy A1 wiodącej do Sybina ( a dalej przez Timisoarę do granicy Węgierskiej) z niej mamy zamiar wjechać na Trasę Transfogarską.
Aby nie nadrabiać kilkudziesięciu kilometrów główną drogą decydujemy się na przejazd bezpośredni dojazd przez tereneny malowniczej wsi Rumuńskiej. Ma to jednak pewne konsekwencje. Mianowicie tuż za Viscri asfalt raptownie znika a zastępuje go droga szutrowa, która bardzo szybko zamienia się w drogę polną. Na szczęście przed nami tylko 15 kilometrów drogi.
Carta
Droga polna jak na nią przystało nie pozwala osiągać zawrotnych prędkości i szybko okazuje się, że nawet podróż 40km/h stanowi nie lada wyczyn. Jednak widoki bardzo szybko nam to wynagradzają.
Wkrótce docieramy do głównej drogi, zanim jednak odwiedzimy trasę transfogarską zatrzymujemy się po drodze w miejscowości Carta, aby odwiedzić ruiny opactwa cysterów z początków XIIIw, spędzamy tam godzinkę i ruszamy w góry.
Trasa Transfogarska
Trasa Transfogarska wiedzie przez Góry Fogarskie, pełna jest zakrętów, serpentyn i niesamowitych widoków, pod warunkiem, że nie wjedziemy w białą jak mleko mgłę. Mgła przeważnie pojawia się po północnej stronie pasma i niestety nie ominęła również i nas. Ale po kolei.
Droga przez kilka kilometrów równa przecina kilka pomniejszych wiosek i szybko prowadzi nas do iglastego razu, który porasta okoliczne wzgórza. Tutaj zaczyna się prawdziwa zabawa, podjazd za podjazdem, serpentyna za serpentyną wjeżdżamy coraz wyżej i wyżej a widoki stają się coraz piękniejsze. Droga należy jednak do tych, które wymagają sporo doświadczenia i odporności na lęk wysokości. Trasa biegnie krawędziami urwisk i przepaści i jest na prawdę wymagająca. I tak podziwiając widoki po kolejnym zakręcie zwalniam prawie do zera bo przed nami rozpościera się biała ściana za którą kompletnie nic nie widać.
Mgła, chmura, jakkolwiek nazwać to coś przesłania kompletnie szczyty górskie, za nami świecie słońce a niebo jest błękitne, porastające zielone drzewa rzucają długie cienie, przed nami widać jedno wielkie NIC. Ruszamy, już po kilkunastu metrach widoczność spada do kilkudziesięciu centymetrów. Stara się podążać za linią znaczącą środek drogi, która wija się jak wąż przed maską samochodu po to by po mniej więcej 50 centymetrach zniknąć w białej nicości.
Gdzieś tam z prawej strony zieje przepaść, szczęście czy nieszczęście kompletnie jest nie widać, nagle przed nami wynurzają się z otchłani dwa żółte światła a za nimi samochód, po ułamku sekundy znika we wstecznym lusterku a czerwone światełka rozpływają się w nicości. Robi się coraz ciekawej. I tak metr po metrze brniemy w górę. W końcu osiągamy najwyższy punkt drogi czyli ponad 2tys m n.p.m, mały parking i kilka straganów to świetne miejsce aby stanąć i chwilę odpocząć.
Po krótkim spacerze jedziemy dalej, przed nami tunel wypełniony białą nicością robi się coraz ciekawej, jedziemy kilka kilometrów na godzinę z nadzieją na lepszą pogodę po drugiej stronie góry, nagle gdy prawie tracę nadzieje na wyjazd z tunelu, ten koczy się a nas oślepia światło dnia.
Po drugiej stronie panuje piękna słoneczna pogoda a widoki zapierają dech w piersiach. Zjeżdżamy serpentynami z gór podziwiając wspaniały widok. Od czasu do czasu przez drogę przechodzą stada owiec – jest pięknie. Po kilkunastu kilometrach docieramy nad zaporę. Ta sama w sobie jest warta, krótkiego przystanku. Naszym celem jest twierdza Drakuli Zamek Poenari, do którego prowadzi ponad tysiąc schodów. Niestety nasze plany po raz kolejny krzyżuje pogoda.
Zaczyna padać by najpierw lekka mżawka a potem pojawia się ulewa. Ze skwaszonymi minami jedziemy dalej. Droga wiedzie wzdłuż sztucznego jeziora powstałego po wybudowaniu tamy. Niestety nie jesteśmy w stanie docenić uroków tego miejsca z powodu gęsto rosnących drzew.
Droga staje się monotonna i gdyby nie szalejąca nad nami burza, nudna. W końcu docieramy do Curtea de Argeș, po drugiej stronie Karpat. Naszym celem jest Cerkiew Zaśnięcia Matki Bożej, która zaliczana jest do najważniejszych zabytków rumuńskiej architektury XVI wieku. Jak się okazuje zamknięta ni mniej ni więcej tylko siedem minut przed naszym przybyciem. Zwiedzamy cerkiew z zewnątrz, wpisując ją na listę “rzeczy do odwiedzenie następnym razem”. To taka w zasadzie niekończąca się lista, rozrastająca się po każdym z naszych wyjazdów. Na szczęście Curtea de Arges, jest jak najbardziej po drodze wiec, nie rozpaczając zbytnio nad zamkniętymi drzwiami cerkwi ruszamy dalej do Sybina. Tym razem główną drogą.
Sybin
Trasa wygląda świetnie a do Sybina dostajemy się późnym wieczorem. Mamy szczęście trafić do wspaniałego pensjonatu, którego mogę polecić każdemu. Znajduje się tuż przy starym mieście i krótko mówiąc wygląda świetnie.
Rankiem rozpoczynami zwiedzanie starówki w Sybinie (rum. Sibiu)
Sibiu, Jest pięknym miastem i warto poświęcić na to miejsce co najmniej jeden dzień jeżeli nie dłużej. Znajdziemy tutaj sporo atrakcji nie tylko dla dorosłych. Co możemy tutaj robić po zwiedzeniu starówki i jednej z najpiękniejszych cerkwi w Rumunii – Soboru Trójcy Świętej? Otóż możemy odwiedzić Muzeum Lokomotyw, bądź też spędzić dzień zwiedzając jeden z najlepszych parków etnograficznych jakie mieliśmy okazję oglądać Muzeul ASTRA, położony w południowej części miasta. Tutaj każdy znajdzie coś dla siebie, wspaniała zabudowa, odbijające się w jeziorze stare wiatraki, liczne kafejki, zrekonstruowaną całą wioskę z pasącymi się stadami owiec, czy gęsi. To miejsce po prostu wygląda świetnie.
Zamek Bran
Naszym kolejnym punktem programu jest Zamek Bran, potocznie nazywany zamkiem Drakuli, choć pan Drakula prawdopodobnie nigdy w nim nie przebywał. Nie ma to jednak dla nas większego znaczenia ponieważ ten zamek wygląda po prostu pięknie. Podobno Walt Disney wzorował się na nim projektując słynny zamek w Disneylandzie.
Droga do zamku wiedzie główną trasą Sybin – Braszów. Sam XIV w Zamek Bran położony jest nieco bardziej na południe w malowniczej górskiej scenerii Wzniesiono go w latach 1377-1382 na rozkaz króla węgierskiego Ludwika Andegaweńskiego.
Ciekawostką może być fakt, że Ludwik Andegaweński 17 listopada 1370 roku po śmierci Kazimierza Wielkiego został koronowany przez arcybiskupa gnieźnieńskiego, w katedrze na Wawelu, na króla Polski. Wówczas też zawiązana została unia personalną pomiędzy oboma królestwami.
Zamek po II wojnie światowej został upaństwowiony i utworzono w nim muzeum, jedną z bardziej znanych atrakcji turystycznych Rumunii. Co to oznacza dla nas? Jak na Rumunie panuje tutaj duży tłok, parkingi pękają w szwach a przed wejściem do zamku tłoczą się kolejne grupy turystów z całego świata. Jednak udaje nam się nabyć bilety i rozpoczynamy zwiedzanie zamku.
Zamek jest piękny, kolejne poziomy, korytarze, sale wspaniały widok z okien to wszystko sprawia, że szybko zapominamy o gromadzących się wokół turystach i przenosimy się oczyma wyobraźni w czasy średniowiecza. Jeżeli będziecie w Rumunii, niech nie odstrasza Was komercyjna otoczka tego miejsce. Zamek jest wart odwiedzenia oraz kwoty jaką trzeba przeznaczyć na bilet ( prawdopodobnie najdroższe wejście w Rumunii 🙂 ).
Podróżując po tym rejonie warto również wiedzieć o innej ciekawej atrakcji, mianowicie skalnym sfinksie. Aby odwiedzić to miejsce musimy oddać się nieco dalej na południe do miejscowości Busteni. Tam udajemy się na stację kolejki linowej, która wwozi nas na górę Bebale (2200m n.p.m.). Jest to stacja przesiadkowa, na której wysiadamy i udajemy się na krótki spacer do bardzo ciekawej formacji skalnej – Skalnych Bab, które wyglądają ni mniej ni więcej jak Sfinks.
Zamek Chłopski Rasnov
Podróżując nieco dalej na południe możemy dotrzeć do kompleksu pałacowego Peles, niestety pałac zamknięty jest w poniedziałek, co kieruje nas na północ w kierunku ‘chłopskiego zamku’ Rasnov. Pierwotny zamek wzniesiony został prawdopodobnie przez Krzyżaków latach 1211 -1225.
Po ich wygnaniu, miejsce to zostało zajęte przez okolicznych mieszkańców w większości Sasów Siedmiogrodzkich. Zamek po licznych przebudowach służył za schronienie przed najazdami Tatarów i Turków. Ciekawostką może być fakt, że zamek ten nigdy nie został zdobyty w walce, dopiero w 1612 roku załoga została zmuszona do kapitulacji z powodu braku wody – zajęły go wojska Gabriela Batorego.
Galeria
Zbliża się wieczór a przed nami jeszcze sporo drogi. Naszym naszym punktem docelowym na dzisiejszą noc jest miejscowość Berca we wschodniej Rumunii, niedaleko atrakcji zwanej Vulcanii Noroioși. Ale o tym za chwilę, na razie wsiadamy do samochodu i ruszamy przed siebie, po kilkudziesięciu minutach docieramy do miejscowości Braszów (Brasov).
Braszów (Brasov)
Jako, że jest to jedno z ciekawszych miast Rumunii nie pozostaje nam nic innego jak zatrzymanie się tutaj chodziarz na krótką chwilę. Odnajdujemy parking niedaleko ślicznego Rynku, ciekawostką może być jego kształt. Rynek zbudowano na planie trapezu.
Historia Braszowa sięga XIII w. Było to miasto kupców, zamieszkiwane przez prowadzonych w te rejony niemieckich Sasów, w pobliżu osiedlili się również Krzyżacy. Braszów prowadził własną politykę, posiadał prawo bicia własnej monety oraz prawo do własnych sądów, opierając się wojennym zawieruchom. Po I wojnie światowej i upadku Austro-Węgier Braszów trafił pod panowanie Rumunii.
Obecnie jest jednym z największych miast tego kraju o liczbie mieszkańców przekraczającej 330 tys ludzi. Co ciekawego możemy zobaczyć w Braszowie? Niewątpliwie jednym z ciekawszych miejsc jest Czarny Kościół, zawdzięczający swoją nazwę poczerniałym ścianą. Kolor ten jest wynikiem pożaru, który wybuchł w mieście w 1689r.
Na wzgórzu Tampa możemy obejrzeć fragment murów obronnych średniowiecznego miasta, natomiast na wzgórzu Sprenghiul wznosi się ceglana cytadela z 1630 roku, powstała w miejscu starszego o około sto lat grodu. Najbardziej charakterystycznym miejscem w mieście jest jego rynek otoczony wspaniałymi kolorowymi kamienicami i stojącym na środku, ratuszem z 1420 roku. W północno-wschodniej części rynku możemy zobaczyć również neo-bizantyjską cerkiew z 1896 roku.
W mieście możemy odnaleźć również najwęższą uliczkę w Europie ul Szutrową (str. Sforii) mającą 1,3m szerokości. Wartym odwiedzenia miejscem będzie również Baszta Tkaczy, w której znajduje się obecnie muzueum grodu i fortyfikacji. W mieście odnajdziemy również inne elementy średniowiecznej architektury jak Basztę Kowali czy Bramę św. Katarzyny. Przy ulicu Unirii znajdziemy natomiast cerkiew św. Mikołaja z 1595 roku a tuż za nią Muzeum Pierwszej Szkoły Rumuńskiej.
Ze względu na późne popołudnie udaje nam się odwiedzić tylko Rynek i Czarny Kościół oraz przespacerować bocznymi uliczkami, reszta miasta została wpisana na znaną nam już “listę rzeczy do odwiedzenie następnym razem”. Wsiadamy do samochodu i pędzimy na wschód.
Vulcanii Noroioși
Wieczór bardzo szybko przeradza się w noc a droga staje się coraz bardziej męcząca. Wąska droga wiedzie przez niekończące się wsie. Po godzinie mam wrażenie, że jadę przez jedną długą niekończącą się wioskę, po której w kompletnej ciemności chodzą ludzie, bawią się dzieci biegają psy i sam nie wiem co jeszcze. Moim wybawieniem okazał się kierowca tureckiego tira, który gnał przede mną jak wielki taran torując drogę ciemności. Ale nawet stanął praktycznie w miejscu kiedy z bocznej drogi wyjechał nagle na drogę Gandalf.
Tak dobrze czytacie, nagle w jednej z bocznych ulic kilkanaście metrów przed nami pojawił się wózek zaprzężony w konia, na nim siedział człowiek w dziwnym kapeluszu, a na bokach wózka bujały się dwie archaiczne latarnie. Jeżeli nie był to Gandalf we własnej osobie to prawdopodobnie ktoś z jego rodziny :). Tuż przez jedenastą w nocy docieramy na miejsce. Jedyne co jesteśmy w stanie zrobić to paść twarzą prosto w łóżko.
Rankiem budzi nas pianie koguta, jest wcześnie a temperatura zaczyna przekraczać 30 stopni. Jemy śniadanie w ogrodzie przemiłej właścicielki pensjonatu i jedziemy dalej. Pensjonacik był całkiem przyjemny i pełen gości, miał pewien drobny mankament związany z pobytem na wsi przed otwarte okna zaglądały do wnętrza pajączki, jakieś takie całkiem spore bestie, jednego z nich mieliśmy okazję deportować z pokoju i miejmy nadzieję, że był jedynym, który podczas nocy odwiedził nasz pokój.
Przed nami ostatnia atrakcja Rumunii Vulcanii Noroioși, czyli błotne wulkany. Wulkanów, czy też może bardziej gejzerów w okolicy jest kilka my odwiedzamy jeden z nich. Krajobraz, który zastajemy na miejscu jest iście księżycowy. Błotne stożki wulkaniczne wznoszą się na kilka metrów wylewając z siebie błotko. Cały obszar spieczonego słońce błota wygląda nierealnie. Wewnątrz kraterów bulgotają metanowe bąble, które wyglądają jak wielkie strusie jaja. Patrzymy zadziwieni i obchodzimy cały teren dookoła.
Około południa wsiadamy do samochodu i kierujemy się ku nowej przygodzie. Przed nami Bułgaria!
Następny post
Jeden komentarz w “Kierunek Bałkany cz. 1. Perła Karpat – Rumunia”