Lot do Stanów
Droga na zachodnie wybrzeże ma to do siebie, że swoje człowiek musi przesiedzieć i jest to w zasadzie najgorsza część całej wyprawy. Nudne płaszczenie tyłka przy lekko przyciasnym samolocie sprawią, że podróż szybko zaczyna się dłużyć. Po mniej więcej 4-5 godzinach nudzą się nam się filmy, a człowiek zaczyna mieć powoli dosyć wszystkiego i mniej więcej wtedy dociera do nas że nie minęła nawet połowa lotu. Tak było i tym razem, samolot sunął przed siebie goniąc uciekające godziny, gdy nagle spojrzałem za okno i oniemiałem.
Pod nami, w południowym słońcu w zasadzie przy bezchmurnej pogodzie, roztaczał się widok na lodowce Grenlandii. Takie doświadczenie jest jednorazowe, przepiękny bonus, który otrzymaliśmy przez przypadek podczas podróży, poprawił nam humory na resztę drogi.
Po południu samolot zniżał już lot nad Los Angeles, by po półtorej godzinie wzbić się ponownie i sunąć nad wodami Pacyfiku.
Kiedy lądowaliśmy, nad Maui zapadał zmierzch. Pierwsza rzecz jaka uderza po wyjściu z samolotu to fala wilgotnego morskiego powietrza, mieszanka lokalnych zapachów wplątana w lekki, ciepły hawajski wietrzyk. O dziwo powietrze nie jest gorące, jest rzeźko i nawet zaczęliśmy zastanawiać się, czy aby na pewno jesteśmy na Hawajach.
Wsiadamy jednak do samochódu i toczymy się powoli w kierunku hotelu. Nie jest to może jakiś szczyt marzeń, ot zwykły motelik w Kahalui, w całkiem przyzwoitej cenie. Nastawieni głównie na zwiedzanie, specjalnie nie zwracaliśmy uwagi na jego walory, najważniejsze dla nas było, było jego położenie. A w zasadzie jednej czynnik odgrywał główna rolę – odległość od lotniska. Po blisko 22 h podróży i niezłym jetlagu ma to kluczowe znaczenie. Docieramy do hotelu okolo 23, wymieniamy uprzejmości przy recepcji, wchodzimy do pokoju i padamy na twarz. Tutaj kończą się zapisy z naszego przelotu.
Maui
Kiedy zmieniamy strefy czasowe i przesunięcie ‘w fazie’ jest całkiem spore, najlepsze są wieczorne przyloty. Wtedy po przylocie, zmęczeni podróżą zasypiamy w zasadzie na stojąco, a kolejnego dnia, jesteśmy już jako tako wpasowani w daną strefę czasową. Jako tako, bo pełne przestawienia zawsze zajmuje nieco więcej czasu. O ile nasza psychika jest w stanie zaakceptować takie zmiany o tyle nasze ciała mówią hola hola nie tak szybko!
Poranek wita nas lekką mgłą osiadającą na pobliskich wzgórzach, pokrywającą wszystko w okół poranna rosą. Jemy śniadanie i ruszamy w trasę naszym celem jest szczyt wulkanu Haleakalā. Dociera do nas, choć z małym opóźnieniem, że jesteśmy na Hawajach. Samo to stwierdzenie jest na tyle abstrakcyjne, że wydaje się w zasadzie nierealne.
Jak tutaj trafiliśmy? Właściwie przez przypadek. Szukając sensownego i taniego połączenia na zachodnie wybrzeże, z ciekawości sprawdziłem koszt przelotu na Maui. Ku mojemu zdziwieniu, bilet był nieco tańszy od przelotu do LAX. Sprawdziłem lekko zdziwiony kilka kombinacji i okazało się, że kombinacja, przylot na Maui z wylotem z Dużej Wyspy jest najbardziej sensownie. Właściwie dodając do tego przelot pomiędzy wyspami cena okazała się nieznacznie niższa od przelotu do Los Angeles. Brzmi niedorzecznie a jednak. Nie zastanawiając się długo zamówiłem bilet. Skutkowało to oczywiście kompletnym wywróceniem naszej zaplanowanej już trasy, ale co tam w końcu dla Hawajów chyba warto!
Droga wiodąca na szczyt wulkanu wznosi się od poziomu morza na wysokość ponad trzech tysięcy metrów na odcinku ok. 61 km i prowadzi przez kilka stref klimatycznych. Począwszy od wilgotnych subtropikalnych lasów nadbrzeża, po alpejskie pustynie ukazując piękno i majestat Maui. Po drodze możemy zobaczyć wiele ciekawych roślin, jak chociażby endemiczny, rosnący na szczycie wulkanu, Srebrny Miecz (Sliver Sword).
Na szczycie brakuje nam dosłownie tchu. Powodem tego są nie tylko widoki jakie roztaczają się tutaj przed naszymi oczami. To również wysokość. W ciągu niecałych trzech godzin wjechaliśmy na wysokość ponad trzech tysięcy metrów i niestety nie do końca zdążyliśmy się w tym czasie zaaklimatyzować do tej zmiany. Po krótkim spacerze mamy po prostu dosyć. Siadamy na murku przed wejściem do visitor center i próbujemy złapać oddech. Wieje silny przeszywający wiatr a temperatura spada poniżej dziesięciu stopni.
Decydujemy się na krótki spacer po czym wsiadamy do samochodu. Zjeżdżamy powoli z wulkanu, a temperatura zaczyna rosnąć z każdym pokonanym przez nas metrem. Na poziomie morza przekracza już trzydzieści stopni. Nad szczytami otaczających nas gór suną nisko zawieszone chmury. Zaczyna padać deszcz. Ale tutaj nie stanowi to żadnego problemu. Ten deszcz to nie taki paskudny mokry wielko-kroplowy, upierdliwy deszcz. To w zasadzie coś więcej niż mgiełka. Bardzo ciepła i przyjemna mgiełka, która sprawia, że czujemy się rześko. Deszczyk pada lokalnie mam wrażenie, że w zasadzie to tylko na nas a koniec ulicy cieszy się już pięknym hawajskim słońcem. Słońcem, które sprawia, że gdziekolwiek byśmy się nie ruszyli, widzimy tęczę.
Tęcza to coś czego będziecie o tej porze roku doświadczać na Hawajach w sposób ciągły, Tutaj pada deszczyk, tam widać tęcze, tu widać tęczę a tam pada deszczyk i tak ciągle. Gdziekolwiek się nie ruszcie widzieć będziecie tęczę. Nie przypadkiem widzimy ją nawet na rejestracjach samochodów. No tak! I to nie jest bynajmniej żart.
Jakie są Hawaje? Dla mnie były zupełnie inne niż sobie wyobrażałem, w mojej głowie rodziła się wizja wysp otoczonych turkusową wodą, której fale wpływały spokojnie na białe plaże, plaże pełne palm kokosowych, kłaniających się morzu, coś jak Floryda tylko na Pacyfiku.
Hawaje są jednak inne, bo każda ich wyspa różni się od siebie, lecz wszystkie łączy jedna cecha, powstały one na skutek procesów wulkanicznych. Im dalej będziemy poruszać się na zachód, tym starsze będą zwiedzane przez nas wyspy i ich geologiczne struktura.
Sama Maui powstała z połączenia dwóch stożków wulkanicznych związanych ze sobą wąskim przesmykiem. Starszy położony w zachodniej części wyspy wulkan nosi nazwę Puʻu Kukui a jego szczyt wznosi się na 1764 m ponad poziom morza, wulkan młodszy a zarazem najwyższy to odwiedzona przez nas właśnie Haleakalā, wznosząca się na 3 kilometry ponad taflę oceanu.
Znajdująca się obok Duża Wyspa powstała aż z pięciu połączonych wulkanów. Najwyższy z nich to Manua Loa, a najbardziej aktywny to dająca o sobie znać Manua Kea.
Hawaje to również kwiaty, jeżeli w Raju rosną kwiaty, to z pewnością przypominają te z Hawajów. Kwiaty rosną tutaj dosłownie wszędzie, od potężnych Protei, po przeróżne odmiany storczyków, rosnących tutaj jak chwasty. Porastających płoty, trawniki i przydrożne rowy. Mam wrażenie, że tutaj zakwita nawet wbity w ziemię kij.
Hawaje to bujna kipiąca życiem dżungla, porastająca niższe partie wysp, roślinność znana z innych stref klimatycznych porastająca wyżej położone tereny. To również smagane wiatrem pustkowia szczytów i wylewająca się ze szczelin lawa. To niesamowite ptaki i rozbrzmiewające ich śpiewem niebo, to gorący granatowo niebieski ocean pełen niesamowitych zwierząt i jego potężne rozbijające się z hukiem fale. To szczyty porośnięte bujną roślinnością, wodospady, słowem niesamowita przyroda. To zapach, smak i aromat.
Powoli toczymy się w dół wulkanu i w końcu docieramy na plażę. Wciąż pada lekki deszczyk, a temperatura przekracza 30 stopni. Kiedy pada 30 stopniowy deszcz, temperatura wody jest niewiele niższa, to w zasadzie sam fakt padania deszczu nie ma już większego znaczenia. Zanurzamy się w wodzie i czujemy się wspaniale. Ciepła woda spada z nieba wprost do ciepłej morza. A my unosimy się e gdzieś tam, na kolejnej fali jak kompletnie nie znaczące nic boje.
Późnym wieczorem zmierzamy do naszego samochodu i powoli kierujemy się na przeciwległą stronę wyspy ku naszemu hotelowi. Otwieramy drzwi i padamy na łóżka. Może nie tak jak dzień wcześniej, świadomość trwa jakby nieco dłużej, zaczynam nawet wspominać co nieco z minionego dnia…
Walcząc z jet-lagiem i dwunastogodzinnym przesunięciem czasu wstaję tuż przed wschodem słońca. Naszym dzisiejszym celem jest południe wyspy, skąd możemy wybrać się na wycieczkę na niesamowitą Molokini. Ta maleńka wysepka jest właściwie czubkiem wystającego ponad taflę wody wulkanu. A to co przyciąga tutaj turystów to niesamowita rafa koralowa.
Nam udało się zobaczyć coś jeszcze. Tuż po wejściu do wody naszym oczom ukazały się ogromne morskie żółwie. Pod wodą wyglądały jak bajkowe ptaki, machając wielkimi płetwami poruszały się tak szybko i zwinnie, że nie sposób było za nimi nadążyć. Po ponad godzinnym nurkowaniu wczołgaliśmy się na pokład łodzi i wracając w cudownych nastrojach na brzeg, planujemy już dalszą części wycieczki.
Wsiadamy do samochodu ruszyliśmy ku Hana Highway. Ta licząca ok 100km droga bajeczna droga łączy Kahului z położoną na wschodzie wyspy Haną. Droga wije się wzdłuż wybrzeża prowadząc nad przepięknymi klifami.
W wielu miejscach możemy znaleźć parkingi, z których rozpoczynają się szlaki turystyczne prowadzące do niesamowitych wodospadów.
Późnym wieczorem wróciliśmy do hotelu i przystąpiliśmy do pakowania naszych… w zasadzie nierozpakowanych bagaży. Rankiem czekał nas przelot na Dużą Wyspę.
Zapewne zastanawiacie się dlaczego, część naszych zdjęć pochodzi z wikipedii. To była nasza pierwsza i mam nadzieje ostatnia wtopa podczas naszych podróży. W przedziwny bowiem sposób po naszym powrocie do domu, podczas zgrywania kart doznałem małego szoku. Pod naporem wrażeń, przy lekkim niewyspaniu, w bezbłędny sposób …. sformatowałem jedną z kart z mojego aparatu, na której znalazły się później zdjęcia z innej części objazdu. Jedyne co mogłem wtedy zrobić, oczywiście zaraz po siarczystej wiązance słów, których tutaj nie pomnę, to przyrzec sobie powrót na Hawaje.
Duża Wyspa
Przelot pomiędzy wyspami składa się w zasadzie ze startu i następującego po nim lądowania. Cały lot trwa niecałe 40 minut i dostarcza nie lada wrażeń. Nasze lotnisko znajdowało się na północno-zachodnie stronie wyspy, w chyba największym mieście Hawaii, Hilo.
Po wyjściu z samolotu okazujw się, że niebo zakrywają gęste chmury. Wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy ku małemu miasteczku, w którym mamy zarezerwowany nocleg. Po drodze chcemy odwiedzić Volcanoes National Park.
Deszcz padał a my sunęliśmy powoli do przodu. Jednym z fenomenów podróży po wyspach jest to, że stosunkowo, krótki dystans do pokonania na takiej wyspie zaczyna się rozciągać w przedziwny sposób. Wydawać by się mogło, że przejazd do granic parku to w zasadzie, pół godziny jazdy a my po pół godzinie jazdy wciąż jechaliśmy i końca tej drogi nie było widać.
Pamiętam, kiedy podobnie czułem się po przylocie późnym wieczorem do Miami. Z nadzieją na szybki noclegu na Key West wsiadłem do samych i ruszyłem w kierunku Key West. Na mapie Key’sy przypominały uroczy pasek terenu z grubsza przypominający Hel. Właściwie, ta podróż to była droga przez Hel a raczej hell. Cztery godziny później wciąż jechałem na Key West, klnąc pod nosem w dość niewybredny sposób. Choć może i dobrze, bo dzięki temu prawdopodobnie nie zasnąłem w połowie drogi.
W końcu, jadąc przez Hawaii, naszym oczom ukazał się wjazd na teren parku. Jak za sprawą czarodziejskiej różdżki, niebo stało się znowu niebieskie a na nim pojawiło się złociste i piekące nas słońce. I to nie jest żart! Tak właśnie było.
Przemierzaliśmy park a krajobraz stawał się coraz bardziej surowy. Gdzieś pod naszymi stopami płynęła rozgrzana do czerwoności magma, a przed nami roztaczał się widok na wulkan Kīlauea.
Wulkan ten jest wciąż aktywny, po erupcji, która nastąpiła w 1983 roku. Do wiosny roku 2018 zachowywał się jednakże dosyć spokojnie. Wszystko zmieniło się jednak kilka tygodni temu, kiedy to wulkan znowu dał o sobie znać. Wśród wstrząsów i groźnych pomrukow, z jego wnętrza zaczęła wydobywać się lawa.
Pierwsza erupcja wulkanu Kīlauea nastąpiła jakieś 300 000-600 000 lat temu. Co ciekawe za względu na jego ciągłą aktywność i wydobywającą się z niego podczas kolejnych erupcji magmę, najstarsze znalezione skały mają około 23 000 lat.
O tym jak z jakim żywiołem mamy do czynienia świadczy to zdjęcie
Kiedyś w tym miejscu znajdowała się droga, która została pokryta wypływającą z wulkanu magmą podczas jego erupcji w 1983 roku. Jak widać droga ta została zamknięta.
Ta część wyspy kończy się gigantycznym klifem skalnym, o który rozbijają się fale Pacyfiku. Widok jest niesamowity.
Po południu opuszczamy park i kierujemy się ku małemu leżącemu w zachodniej części wyspy miasteczku Captain Cook. Miasteczko to jest o tyle ciekawe, że właśnie tutaj ponad 200 lat temu zakończył swój żywot kapitan Jamnes Cook, zatłuczony pałkami przez tubylców. Historia ta jest dosyć ciekawa tym bardziej kiedy słucha się jej z drugiej strony konfliktu.
Późnym popołudniem mijamy znak oznajmiający nam, że właśnie zbliżamy się do naszego miejsca noclegowego, zbliżamy się, zbliżamy i mijamy go. Dosyć zaskoczony zatrzymałem samochód na poboczu drogi. Wąska droga wcinała się w zbocze gęsto porośniętego roślinnością zbocza. Jakimś cudem zawróciłem samochód. Wracamy. Patrzę na GPS prawie jak na sonar. 600m…500m…300…100…już. Patrzę przez okno w lewo, ściana zieleni w prawo … ściana zieleni. Wychodzę z samochodu podchodzę do krawędzi drogi. O …. oo….o…
W dół prowadzi droga. Gdzie chciałbym podkreślić słowo w dół. Patrzę na nią i troszkę nie zgadza mi się kąt pod jakim ta ‘droga’ biegnie w dół zbocza. Żyjąc w klimacie, w którym jedną z pór roku jest zima, nie jesteśmy przygotowani do tego, że droga może być aż tak stroma. Zostawiamy samochód na poboczu i schodzimy w dół. Samo zejście to już małe wyzwanie ale co tam schodzimy, od czasu do czasu osuwając się na kamieniach. W końcu docieramy do ogrodzenia. Okazuje się, że gps nie oszalał. Proszę rodzinkę o pozostanie na miejscu i wspinam się do samochodu.
Powoli ruszam w dół, bagaże przesuwają się powoli napierając na fotele. Docieram do zakrętu bezwiednie przyciskam hamulec. Słyszę szum przesuwających się pod oponami kamieni i powoli sunę w dół. Adrenalina pikuje w górę. Powoli powoli zjeżdżam do ogrodzenia, przejeżdżam bramę, za którą wita mnie wesoły właściciel. Parzy na mnie serdecznie ale jego spojrzenie mówi jedno ‘ ehhhh amatorzy’.
Zanosimy nasze rzeczy do pokoju i wychodzimy na taras a przed nami rozpościera się wspaniały widok na otaczający nas ogród. Całe domostwo otacza dżungla, a zbocza pokryte są plantacją kawy oraz drzewami makadamiowców.
Na taras wychodzi sympatyczna dziewczyna prowadząca ten pensjonacik i zaczyna grać jakąś piosenkę na Ukulele. Moja szczęka opada z głośnym hukiem i wydaje z siebie ciche wow….
Słońce zachodzi nagle i zapada ciemność, wracamy do pokoju i zasypiamy.
Otwieram oczy i słyszę gdakanie kur. Na twarzy czuję powiem świeżego powietrza. Dopiero teraz dostrzegam w ścianie coś co przypomina żebra żaluzji. Ot taka ażurowa konstrukcja okna bez szyb. Wyglądam przez nie i widzę stado kur pałaszujących leżące na ziemi …. papaje. O matko to na prawdę są Hawaje. Nie mogąc zasnąć ruszam na mały obchód posesji. W holu stoją worki z kawą z plantacji, wychodzę na zewnątrz. Tuż przy domu rosną drzewa makadamiowca. A pod nim leżą setki orzechów. Rozłupuję je kamieniem i zjadam ze smakiem. Przypominają nasze orzechy laskowe są nieco większe i słodsze. Nieco dalej rośnie kawa, Czerwone kuleczki owoców oblepiają łodygę, nad nimi papaja, a tuż obok bananowiec. Między nimi jak chwasty rosną storczyki a nad tym mini sadem góruje wzniosła papaja.
Po pysznym śniadaniu otrzymujemy talerz z owocami. Wszystkie z lokalnego ogródka, papaje, banany, marakuje. Do tego świeżo palona kawa. Nasuwa mi się tylko jedna myśl. Jestem w Raju. Takiego zapachu i smaku owoców jak do tej pory jeszcze nie znalazłem. A wszystko to w pensjonaciku, na zboczu wzgórza po środku niczego w cenie mniejszej niż pensjonacik w Zakopanym. Zdecydowanie poniżej 300 zł.
Po śniadaniu wybieramy się na małą przechadzkę po dżungli o kierujemy się ku szczytowi wulkanu Manua Loa. Wulkan nie jest tak spektakularny jak Haleakalā. Wjazd jest na tyle łagodny, że w zasadzie nie czujemy zmieniającej się wysokości
Droga sunie przez pustkowie i w końcu docieramy do visitor center, które znajduje się na ok 2.800 metrów nad poziomem morza. Do szczytu prowadzi szutrowa droga, kończąca się na wysokości przekraczającej 4 tys metrów. Wulkan ten jest na tyle szeroki, że kompletnie nie zdajemy sobie sprawy z wysokości na jaką właśnie dotarliśmy, świadczą o niej tylko symptomy. Zawroty głowy, szybki oddech. Staramy się szybko dostosować do blisko trzech tysięcy metrów. Niestety to tak nie działa.
Zwiedzamy visitor center gdzie dowiadujemy się, że wulkan ten jest najwyższą górą świata licząc od jego podstawy. Pod wodą znajduje się blisko 5tys metrów góry, która liczy sobie 9144 m. Wsiadamy do samochodu i pniemy się pod górę. Mniej więcej na 3.500 metrów nasze organizmy mówią dosyć. Rzucamy okiem na okolicę i rozpoczynamy zjazd w dół w kierunku oceanu.
Plaże na Big Island czy też Hawaii Island są równie piękne jak na Maui. Złoty piasek, gorące fale i jakiś taki spokój w porównaniu do Maui. Na plaży spaceruje kilka osób, niektórzy skaczą na falach. W sumie nie więcej niż 15 – 20 osób. Jak na plażę na Hawajach, jest nieźle.
Dzień minął jak z bicza strzelił a przed nami lot na wschód, na …. zachodnie wybrzeże. Nieco dziwne uczucie kiedy Japonia znajduje się na Zachodzie a Los Angeles na wschodzie. Wracamy do naszego pensjonatu, zjeżdżając po stromym zboczu przy świetle księżyca i padamy na nasze łóźka. Mniej więcej o 3:30 budzi nas pianie sympatycznego hawajskiego koguta. Nakładam poduszkę na ucho i zasypiam.
Tuż po południu nasz samolot startuje w kierunku Los Angeles, a my przyrzekamy sobie, że jeszcze tutaj wrócimy! Przed nami objazd Zachodnich Stanów od granicy z Meksykiem po Kanadę!
C.D.N